Jak już Wam wspominałam w poprzednich postach chłopaki są raczej typami „od urodzenia szykuje się do bycia kaskaderem”. U nas wypadki typu upadłem, potknąłem się zderzyłem się z psem, zdarzają się średnio 100 razy na godzinę. W tych sytuacjach wystarczy ojojanie, buziaczek czy podmuchanie. Jednak, co jakiś czas zdarzają się u nas większe wypadki.
Fakt jest taki, że dużo robimy, a jak się jest aktywnym to nabywamy różnych doświadczeń, nie zawsze miłych i pozytywnych. Jeździmy na rowerze, to pewnie zdarzy nam się spaść, jak prowadzimy auto to pewnie zdarzą się nam wpadki typu, zarysowanie, wgniecenie itp. No właśnie ale gdzie jest ta granica pomiędzy tym by coś robić, a być bezpiecznym. Czy w ogóle takowa istnieje? No bo okej wgniecenie samochodu a wypadek, w którym można doznać krzywdy lub zginąć, to dość skrajne porównanie, ale to i to, może się zdarzyć jak prowadzimy auto. Czy jednak to, że wypadki się zdarzają ma być powodem tego, że nie wsiądziemy za kółko, albo nigdy nie zrobimy prawa jazdy?
Na co pozwolić dzieciom, a na co nie? W domu czyha wiele niebezpieczeństw ostre noże, strome schody, ostre kanty, wysokie półki, szklane naczynia, gorąca kuchenka, to tylko niektóre obiekty. Czy jednak to wszystko to samo zło? Jak dziecko ma nauczyć się samo kroić chleb skoro mu nie pozwalamy? Jak ma się nauczyć przyrządzania posiłków skoro to niebezpieczne? W skrócie: Jak ma się nauczyć SAMODZIELNOŚCI?
Tylko znowu gdzie jest ta granica? Moim zdaniem chodzi o to, żeby być przy dziecku, na zasadzie „w razie co tu jestem”. Jednocześnie by dziecko wiedziało, że jak nas przy nim nie ma to są rzeczy, których mu nie wolno robić bez nas. Wspomniałam Wam na początku wpisu, że co jakiś czas zdarzają się u nas groźniejsze wypadki. No i cóż ostatnio natrafiło na Leona. Opowiadałam Wam już wcześniej, że Leon uwielbia pomagać mi w kuchni i jest w tym rzeczywiście bardzo dobry, precyzyjny i uważny. Oczywiście zawsze jest obok mnie blisko, jednak, przez jego zaburzenia czucia głębokiego, które ujawniają się również w odczuciu temperatury, nie zawsze odczuwa, że jest za blisko gorących przedmiotów. Tym razem niestety też tak było, gdy mieszał zupę, jego koszulka zajęła się ogniem od kuchenki. Szczęście w nieszczęściu, że stałam tuz obok i szybko ugasiłam całe ubranie, jednak opiłki z koszulki zdążyły spaść mu na plecki i niestety go oparzyły. Na szczęście skończyło się na niewielkim oparzeniu i dwóch jedno centymetrowych bąblach. Leo nawet nie zapłakał, w chwili oparzenia trochę zapiszczał, ale niestety gojenie rany sprawia mu dyskomfort i uniemożliwia mu masaże, które tak lubi.
Cała sytuacja można powiedzieć, że skończyła się lepiej, niż gorzej. Oczywiście mam wyrzuty sumienia, że mogłam postawić garnek na dalszej fajerce, albo zareagować jeszcze skuteczniej, ale to mogło się skończyć dużo gorzej. Czy po tej sytuacji wyganiam Leona z kuchni? Nie, ale oboje bardziej uważamy, teraz wiem, że potrzebuje dodatkowo wyposażyć apteczkę w pomoc doraźną na oparzenia. Oczywiście wolałabym, żeby się to w ogóle nie zdarzyło, ale na niektóre rzeczy nie mamy większego wpływu. Oczywiście mogę zamienić kuchenkę na indukcyjną i zalepić cały dom folią bąbelkową, ale to Leonowi nie pomoże, gdy wejdzie w prawdziwy świat, w którym jest jeszcze więcej niebezpieczeństw.
Skoro już opowiadam Wam o moich grzeszkach i zaniedbaniach to opowiem Wam o sytuacji prawie sprzed roku, w której bohaterem tym razem był Bruno. Kolejna dość nie winna sytuacja, niosę naczynia do zmywarki, upada mi szklana miska, rozbija się o podłogę i odłamek przecina Brunowi, który stoi tyłem, skórę na wysokości nad piętą (to ta ruchoma, bardzo unerwiona część z fałdkami). Krwi było mnóstwo, nie wiedział czy mam opatrzeć Bruna czy pozbierać szkło, żeby nie było więcej rannych. Była pandemia, lock down i Boże ciało, a rana wyglądała jak do szycia. Rafał szybko opatrzył ranę, ja wspierałam przestraszonego Bruna. Gdy wydawało się już dobrze, Bruno próbował chodzić i rana na nowo się otwierała. Pojechaliśmy do apteki, gdzie kupiliśmy sztuczne szwy. Rafał regularnie sklejał Brunka i obserwował ranę. Na szczęście wszystko ładnie się zagoiło, ale był problem. Bruno tak się wystraszył, że przez 1,5 miesiąca chodził na czworaka. Pomogły dwa zestawy Lego i chłopak śmiga jakby nic się nie stało, choć chwile to trwało. Noga tak się zastała, że codziennie masowałam mu całą nogę i na początku trochę kulał, co znowu nas zmartwiło i baliśmy się czy na pewno jakieś ścięgna albo nerw nie został naruszony. Na szczęście, nie przestawał ćwiczyć i noga wróciła do dawnej formy.
Nie piszę tego po to by Was straszyć, użalać się nad sobą, czy kajać jaką jestem beznadziejną matką, ukamieniujcie mnie oburzonymi komentarzami, ale po to by Wam pokazać, że nie ważne, jak się staramy takie rzeczy się zdarzają i warto wiedzieć jak być na nie przygotowanym. Po sytuacji Bruna, zakupiłam apteczkę z pełnym zestawem plastrów z minionkami, batmanem i słodkimi pieskami oraz tyle sztucznych szwów, że mogę stworzyć małego Frankensteina. Rafał mówi, że w apteczce jest tyle preparatów na rany, jakbyśmy szykowali się na wojnę. W domu mam dwie gaśnice, bo lepiej mieć niż potem żałować.
Chodzi mi o to, że nie ochronimy naszych dzieci przed całym światem i wypadki mniejsze lub większe będą się zdarzać, ważne byśmy byli na tą ewentualność stosunkowo przygotowani. A potem będziemy mieć chwile by przejść po cichutku dziesięć zawałów, a potem znowu wrócić do codzienności 😉