Z racji tego, że mam doświadczenie, w sytuacjach kryzysowych, a nasze życie stawia nam coraz to nowe wyzwania. Opowiem Wam o tym jak i gdzie szukać granicy pomiędzy tym „co nas nie zabije, to nas wzmocni” a dołkiem, który nas wciąga coraz niżej.
Macie czasem takie dni, że nic nie idzie tak jak powinno? Przecież staracie się tak bardzo, zapominając przy tym o sobie. Dbamy o naszych bliskich o nasz dom, ale to ciągle za mało.
Codzienność, najszybsza droga do kryzysu
Są takie dni, że już wstajemy zmęczone, a trzeba przygotować śniadanie dzieciom, wyprowadzić i nakarmić zwierzaki, ogarnąć cały ten przed wyjściowy rytuał, łącznie z upominaniem każdego z osobna po 10 razy: „załóż buty, nie zjadaj szalika brata, nie liż tego, to lustro, pospieszcie się musimy odśnieżyć auto, nie, nie wiem gdzie jest ludzik lego z czerwona czapką”.
Dobra, głęboki oddech, udało Ci się wyjść, ale Twoje młodsze dziecko wpadło w kałuże i jest całe do przebrania, tak dokładnie, z tego całego dwuwarstwowego kombinezonu zimowego, nie zapomnij o rękawiczkach. No nic, przewińmy trochę załóżmy, że udaje Ci się dostarczyć dzieci do przedszkola czy innych placówek, masz trochę czasu „dla siebie”, tak wiem, że się śmiejecie ten nasz „czas dla siebie” to zakupy, załatwianie spraw na mieście lub teraz bardziej on-line, co często wcale nie trwa krócej.
Zanim się nie obejrzysz musisz jechać po dzieciaki, przyznaj się nawet nie zdążyłaś napić się herbaty. W przedszkolu, kolejne trudności, kolejne zachowania, których nie rozumiemy, trzeba dalej obserwować i szukać przyczyn by znów wrócić na ten właściwy tor ku normalności. Wracasz z dzieckiem, w metrze znów się ktoś czepia, że dziecko wystawia język, że liże szybę, nie masz ochoty już się kłócić, bo przecież ciężko, trzymać dziecko i siebie w zatłoczonym metrze i jednocześnie patrzeć co robi z językiem.
Jakimś cudem docierasz do domu, a tu trzeba zrobić obiad, znów wyprowadzić, nakarmić zwierzaki, wykonać dziecku codzienny masaż oraz ćwiczenia terapeutyczne, zbudować z drugim miasto z lego, potem kolacja, kąpiel, wieczorne czytanie i wreszcie usypianie.
Koło 21 „jesteś wolna” a tu kolejny dzień patrzysz na zapracowanego Męża, który kolejny dzień robi nadgodziny, żeby na nic nie zabrakło. Siadasz na kanapie w poplamionej koszulce, z kluskiem we włosach i zastanawiasz się jak do tego doszło? Jak to się stało?
Przeszłość, o ulotności i przemijaniu
Przecież dosłownie przed chwilą miałaś 18 lat, płaski brzuch bez rozstępów, rozwiane włosy i głowę pełna marzeń, perspektyw i planów. Tak wiem, to nie do końca tak, zawsze było COŚ. Choć z tej perspektywy wydaję Ci się, że tamte problemy wcale nie były takie ważne. A przede wszystkim, że były to Twoje problemy, nie Twojego dziecka, Męża czy rodziny.
Co z tymi Ojcami?
O ile matka może liczyć na współczucie i zrozumienie, tak ojcowie zwykle są pomijani. Według naszego społeczeństwa, kiedy mężczyzna staje się ojcem, ma iść do roboty i zarabiać na rodzinę. Ojca nie pyta się o to jak się czuje z diagnozą dziecka, jak sobie radzi. A przecież, to też w dużej mierze go dotyka.
To na jego barki spada obowiązek utrzymania rodziny, przy dziecku ze specjalnymi potrzebami jest tego znacznie więcej. Nie dość, że na jakiekolwiek państwowe diagnozy, terapie trzeba czekać miesiącami a nawet latami, to i tak o jakiekolwiek zapomogi trzeba wybrać się do kilkunasty lekarzy, specjalistów by wydali opinie, oczywiście prywatnie. Do tego dochodzi, przedszkole, dieta, kwestia dowozu dziecka do różnych placówek i wreszcie wszelkie pomoce i sprzęty terapeutyczne niezbędne do codziennej terapii.
To wszystko powoduje, że nasi partnerzy ciężko pracują, biorą nadgodziny, zapominają o swoich marzeniach, wpadają w rutynę, a jednocześnie są niedoceniani, bo to przecież Ty chodzisz z dzieckiem na terapie, Ty zaprowadzasz go do przedszkola, Ty rozmawiasz z lekarzami.
Nasi partnerzy są teraz bardziej świadomymi rodzicami, są przy nas podczas porodu, biorą urlop tacierzyński, bardziej uczestniczą w życiu naszych dzieci, sami poszukują nowych terapii.
A jednak ojcowie naszych dzieci, też byli młodzi, też mieli plany, marzenia i nadal je mają. Czy na prawdę muszą z tego wszystkiego rezygnować? Przecież, tak jak my robią co mogą.
Z porażek płynie nauka
Problem w tym, że porażki i kryzysy, są dużo trudniejsze, gdy nie dotyczą nas. Kiedyś jak nie zdałyśmy egzaminu, wiedziałyśmy, że musimy się więcej pouczyć i go poprawić. Teraz nie do końca i nie zawsze wiemy jak pomóc naszym bliskim. Radzimy się Specjalistów, Terapeutów, Lekarzy. Wypróbowujemy nowe sprzęty, pomoce, terapie, diety, itp. Jednak sama bezsilność jest dla nas największa porażką i prowadzi nas najbardziej w dół. Póki szukamy sposobu, póki widzimy jeszcze metody, których nie wypróbowaliśmy trzymamy się na powierzchni. Jednak bardzo ciężko grać w grę, w której ciągle natrafiasz na pole: „omijacie Cię kolejka”, lub „cofnij się o trzy pola do tyłu”.
My rodzice mamy to do siebie, że nie odpuszczamy, jednak mamy prawo do chwilowego załamania, kryzysu. Mamy prawo do złości i pytań „dlaczego ja?”, „dlaczego padło na mnie?”. Nie da się cały czas ciągnąć na 150%. Dla naszych dzieci też jest to bardzo ważne, by widziały, że popełniamy błędy, dotyka nas porażka, by widziały jak się podnosimy i bierzemy to wszystko znowu na klatę.
To gdzie ta granica?
Granica jest wtedy, gdy tych porażek jest tak dużo i napływają z tak wielu frontów, że nie możemy ich udźwignąć.
Gdy po paru latach, ciągłego tułania się po szpitalach i przychodniach z Leonem, otrzymałam jeszcze diagnozę autyzmu poczułam, że gorzej być nie może, a jednak.. Przyzwyczaiłam się do złego traktowania ze strony personelu medycznego, jakoś w środku ułożyłam sobie, że patrzą oni tylko na stan zdrowia fizycznego. Jednak sama będąc po studiach pedagogicznych i wynosząc z uczelni wszystkie piękne idee o szacunku do dziecka i rodzica, grubo się zawiodłam gdy zaczęłam szukać pomoc terapeutycznej dla Leona. O czym możecie przeczytać w poprzednich wpisach. Jakby tego było mało, moi rodzice po kolei zaczęli chorować na poważne schorzenia, a ja nie mogłam poświęcić im tyle swojego czasu i uwagi ile bym chciała. Myślcie, że to wszystko? Niestety nie. Moja pewność siebie jako żony została jeszcze porządnie zawahana. Czy teraz to wszystko? Względnie tak, pomijając te wszystkie małe porażki i potknięcia.
Jak sobie z tym poradziłam? Po pierwsze terapia, moja i Leona. To wszystko niestety trwa, ale w końcu znaleźliśmy ludzi, miejsca, które nas wysłuchały, zrozumiały i do tej pory współpracujemy. Po drugie, choć w mojej hierarchii tak samo ważne, jak pierwsze wspieranie siebie nawzajem w partnerskiej relacji.
Jesteśmy w tym razem i to, że jedno popełnia błąd nie znaczy, że jest złe, bo każdy szuka wyjścia z dołka, żeby poczuć się lepiej. Nie zawsze udaje nam się wybrać dobrą drogę, ale zawsze możemy się wrócić i wybrać na nowo. Najważniejsze byśmy chcieli. Po trzecie, znaleźć sposób na siebie. Może być to czytanie, śpiewanie, malowanie, pisanie bloga, gotowanie, cokolwiek byleby dodawało siły do radzenia sobie z porażkami.
To co bierzemy to na klatę? 🙂